baner

                                                   

Bułgaria - Musała (2925 m n.p.m.)

"Cześć Madziurka, w pierwszy tydzień maja chcielibyśmy zrobić najwyższe szczyty Serbii (Midżur), Bułgarii (Musała) oraz Albanii i Macedonii (Korab). Nie nazwałbym tego wycieczką po Bałkanach bo będzie to raczej podjechanie pod szczyt, wejście, zejście i jazda dalej. Na zwiedzanie kościołów i zabytków czasu nie będzie. Na jedzenie też nie. No może na małą bułeczkę co drugi dzień".

Pewnego marcowego dnia otrzymałam takiego właśnie "zachęcającego" maila od Dzika. Wygooglowałam sobie oczywiście te wszystkie miejsca, w które miałam trafić i zobaczyłam śliczne zielone szczyty. Luz, blues pomyślałam - pestka, dam radę. Widać na zdjęciach, że się trochę rozminęłam z rzeczywistością. I tak się zaczęło.

Naszą bałkańską majówkę można opisać krok po kroku, bez obawy, że czytelnik zaśnie przy tej opowieści. I właśnie tak początkowo zabrałam się do tworzenia tej relacji. Podczas opisywania trzeciego dnia podróży mój rękopis miał postać siedmiu zapełnionych kartek. Za mało na książkę, za wiele na notatkę w Internecie. Zaczęłam raz jeszcze...

Po powrocie do Wrocławia pokazałam zdjęcia z wyprawy znajomym. Nie było w ich oczach zazdrości, niecierpliwości z powodu traconego czasu. Zachwycali się tym co zobaczyli na zdjęciach zrobionych przecież ręką niewprawnego fotografa, aparatem dalekim od profesjonalnego sprzętu. A my widzieliśmy to wszystko z bliska. Byliśmy częścią tych krajobrazów. Mogliśmy wsłuchać się w ciszę gór, poczuć ich bezkresny spokój. A uczuć, dźwięków, zapachów nie odda przecież żadne, najlepsze nawet zdjęcie. Nie uda mi się o nich opowiedzieć. Cała wyprawa to wspomnienie za wspomnieniem.

Ze wszystkich miejsc z największym żalem opuszczaliśmy Macedonię. Może dlatego, ze była pierwszym przystankiem naszej podróży. Tu przeżyliśmy pierwsze zmagania ze zmęczeniem, wątpliwościami czy wszystko się uda. Czy będziemy wystarczająco silni kondycyjnie, psychicznie, silni jako grupa. A może ten żal wynikał po prostu z tego, że byliśmy w wyjątkowym miejscu. Bo przecież nie było łatwo. Szliśmy niemal cały czas w śniegu, zapadając się nieraz po kolana. Wytyczaliśmy nowe drogi, bo jedyne ślady jakie napotkaliśmy, były śladami górskich kozic. Nie kierowaliśmy się oznaczeniami szlaków wymalowanymi na drzewach czy kamieniach. Mieliśmy za to nie do końca dokładną mapę i całkiem realną perspektywę, że w ostatnim momencie wybierzemy błędną drogę i niewłaściwy szczyt. Nie wszyscy znaliśmy swoje możliwości (na przykład ja ;) i nie znaliśmy się wystarczająco wzajemnie. A jednak wszystko przerosło nasze oczekiwania. Pamiętam taką jedną chwilę podczas drogi powrotnej z Koraba. Zatrzymaliśmy się przy strumieniu, żeby napełnić butelki wodą, której już na szczycie nam zabrakło. Odpoczywaliśmy wpatrzeni w śnieżną przestrzeń. W zasadzie nie działo się dookoła nic szczególnego. Wszystko trwało w bezruchu. Ten spokój nas pochłaniał, hipnotyzował, negował każde działanie. Tak daleko byliśmy od zgiełku miasta, tych wielu spraw, które zawsze są do załatwienia na wczoraj, tych wszystkich zbędnie wypowiedzianych słów. To co widzieliśmy i czuliśmy nie wymagało od nas komentarza.

W końcu ruszyliśmy dalej. Czekała na nas Bułgaria i majestatyczna Musała. Jej zdobycie kosztowało (mnie przynajmniej) najwięcej wysiłku. Był to najwyższy szczyt, jaki zdobyliśmy podczas tej wyprawy. Szliśmy, każdy swoim tempem. Nikt nikogo nie poganiał. Udało się nam razem stanąć na szczycie. Podczas pisania tej relacji popijałam sobie piwko Zagorkę ;). Uczciliśmy nim w Bułgarii zdobycie szczytu. Marek opowiedział bajkę o natce pietruszki i w stanie pełnej szczęśliwości usnęliśmy na naszej nartostradzie na ok. 30 stopniowym spadku terenu. Dzięki temu nawet podczas snu wspinaliśmy się do góry.

Ostatnim etapem podróży była Serbia i Midżur smakowany przez nas z radością niczym wisienka na wspaniałym torcie. Zanim postawiliśmy nasze stopy na szczycie mieliśmy burze gradowe (dwukrotnie) i biwak pod wodospadem i do niczego niepodobne serbskie wioski. Stare chatynki, sklecone z drewna i gliny, obwieszone klepsydrami ze zdjęciami zmarłych, były domem dla równie wiekowych mieszkańców. Dziwnym zbiegiem okoliczności, za sprawą załamania się pogody, właśnie tu "pozwoliliśmy sobie na odrobinę luksusu" i noc przed zdobyciem Midżuru przespaliśmy w hotelu pod wiszącą skałą Babin Zub, oddając się rozkoszom kąpieli w ciepłej wodzie i lokalnej kuchni. Bataki - ten smak zapamiętamy na długo ;). To co było najbardziej niezwykłe w wędrówce na Midżur to nasz pies przewodnik. Niespodziewany towarzysz, który poprowadził nas na szczyt (na dole otrzymał zasłużoną kiełbasę).

Czy ta podróż byłaby taka sama, gdyby nie ludzie, którzy w niej brali udział? Jestem przekonana, że nie. Dziękuję wszystkim i do zobaczenia gdzieś w górach. Bo przecież w nie wrócimy...

- END -

Autorzy zdjęć: cała ekipa.

Autorka relacji: Madzia.

Powrót do głównej